Zwałka Wisła

W latach 90. XX wieku, bliżej ich początku, Okręgowa Dyrekcja
Gospodarki Wodnej (dziś Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej) wpadła
na pomysł ratowania ludzkich istnień przed zagładą. Otóż, wymyślili sobie,
że będą w kilkunastu miejscach w obrębie Warszawy odsuwać koryto rzeki
od wału. Oczywiście zamysł jak najbardziej zasadny. Rzeka płynąc zabiera
co jakiś czas fragment brzegu. Uzależnione jest to od stanów wody, gleby,
korzeni drzew i roślin itd. W miejscach „słabszych” postępuje to szybciej.
Czasami nurt zbyt blisko podchodzi do wału i robi się niebezpiecznie,
ponieważ wysoka woda może przerwać wał i powódź gotowa.
Ten odwieczny problem zawsze doskwierał ludziom, ale radzili sobie
z nim budując naturalne opaski i główki, które chroniły brzeg przed
erozją, jednocześnie nie zmniejszając retencyjnej pojemności rzeki.
Ale nasi eksperci z ODGW – instytucji podległej Ministerstwu
Ochrony Środowiska (tak wtedy zwanej) – wymyślili sobie, że po co
budować klasyczne formy przeciwpowodziowe, jeśli można wprowadzić
nową formę ochrony przeciwpowodziowej, prawdziwie drańską dla
ekosystemu. Budując klasyczne, naturalne formy przeciwpowodziowe
należy wydać pieniądze. Natomiast dzięki „nowoczesnej ” technice
zarobiono niebywałe pieniądze, ale do prywatnych kieszeni.
Opiszę jedno z takich pięknych miejsc, w którym się wychowałem.
Znałem tam „każdy krzak”.
Na około trzykilometrowym odcinku rzeki odległość od wody do
wału wahała się od kilkudziesięciu do kilkuset metrów. Tereny te były
umocnione starodrzewem. W żadnym z tych miejsc nie było zagrożenia
przeciwpowodziowego, tym bardziej że odległości do wału były naprawdę
dalekie i brzeg przylegał nie do głównego nurtu, tylko do starorzecza.
Wiadomo, w starorzeczu prąd jest dużo wolniejszy niż w głównym nurcie.
Zresztą, od dwunastego roku życia corocznie od marca do października
bywałem na tych terenach prawie codziennie. Zimą rzadziej – raz, może
dwa razy w tygodniu. Obserwowałem i znałem te miejsca jak własną
kieszeń.
Tam naprawdę brzeg nie zmieniał się od wielu, wielu lat. Do momentu,
w którym przyjechały ciężarówki i buldożery. Znałem kierownika bazy,
który przepuszczał i pobierał od każdego pojazdu 20 złotych. Na bieżąco
miałem więc informacje o liczbie samochodów, ich zawartości i innych
ciekawostkach. Około pięćset aut dziennie to dziesięć tysięcy złotych
utargu. I tak było przez około pięć lat.
Jak na lata 90., to pokaźna suma. Wiadomo, że masa rączek żyła
z tego hultajskiego procederu polegającego na niszczeniu przepięknej
i rzadkiej przyrody. Samochody ciężarowe podjeżdżały nad brzeg rzeki
i wsypywały wprost w jej nurt wszystko, czyli całą tablicę Mendelejewa.
Była to normalna ziemia z wykopów czy metra, gruz, śmiecie, papa,
styropian, zużyty sprzęt agd, plastik, rozmaite kawałki metalu i wszystko,
co można uznać za śmiecie. Pewnego razu podjechały ciężarówki i mym
oczom ukazał się nieprawdopodobny widok. Prosto do wody wyrzucono
lekarstwa z kilku ciężarówek. Pewnie były przeterminowane. Na wierzchu
wyładunkowej skrzyni ciężarówki była ziemia, a pod spodem różnego
rodzaju medykamenty. Chwilę później spychacz wszystko zasypał, potem
kolejne ciężarówki doładowały na to ziemię i szukaj wiatru w polu.
W gminie patrzyli na mnie jak na debila. To niemożliwe, sprawdzimy.
Oczywiście, wszystkie kontrole przeprowadzone na terenie tej zwałki nie
przyniosły wyników negatywnych. Czysta ziemia i niezsypywana w nurt,
tylko jako umocnienie. Trzeba było powiadomić władze wyższe. Dopiero
po kontroli podsekretarza stanu zrozumiałem, że Ministerstwo Ochrony
Środowiska, Wydziały Ochrony Środowiska w gminach i wszystkie
instytucje mające w swojej nazwie wyrazy „środowisko” albo „ochrona
środowiska”, to tylko przykrywki dla wielkich i mniejszych inwestycji.
Tak naprawdę służą developerom i innym draniom od „budowania”
czegokolwiek – meliorantom i urzędnikom niszczącym przyrodę, o którą
dbali i troszczyli się nasi dziadowie.
To nic, że biegły z listy wojewody, doktor ornitologii z PAN, sporządził
obszerny raport o tej zwałce, w którym wskazywał na kilkusetletnią
degradację terenu. W niedługim czasie zniknął z listy wojewody, no
bo po co komu taki rzeczoznawca? Urzędnikom potrzebni są eksperci,
którzy zaopiniują daną rzecz zgodnie z ich wytycznymi, i takich biegłych
mamy w Polsce. Jeden ze znanych specjalistów, doktor, napisał, że ta
zwałka jest jak najbardziej potrzebna ekosystemowi, a w rozmowie, po
przedstawieniu mu argumentów nie do podważenia, stwierdził, że sprawa
jest dwuaspektowa. I do dzisiaj ten dwuaspektowy naukowiec mędrkuje
w poważnych pismach i telewizji – jako autorytet. Ja nie dopuściłbym
takiego gamonia nawet do otwierania szlabanu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *